#27 Tajlandia

Tajlandia – wypadzik do PATTAYA i wyspa KO LAHRN
12 stycznia musieliśmy „wybyć” z apartamentu naszego couchsurfera w Bangkoku i szczerze, bardzo mi to pasowalo, ze wzgledu na fakt, że lubię duże miasta ale do czasu…
Koszty transportu miejskiego jak busy i MRT nie należą do najtańszych jak dla nas studentów, więc chętnie spakowałem nowy mały namiocik, którego nazwałem tym razem Henryk…
To już trzeci podczas tej wyprawy i oby ostatni… ahah
Udaliśmy się na wylotówkę na zachód od Bangkoku, żeby stamtąd stopować do Pattaya… Droga prosta i zapełniona samochodami, zresztą to tylko 130 km, więc nie było obaw i przez głowę nam nawet nie przeszło, że utkniemy na dłużej gdzieś na trasie …
Bangkok to duże, 9 milionowe miasto , ale bez dostępu do plaż, a najbliższym i bardzo popularnym resortem jest właśnie Pattaya.
Stojąc na stacji benzynowej w poblizu Hua Mak , próbowaliśmy podpytywać ludzi, którzy podjeżdżali tankować, czy może nie wybierają się przypadkiem w naszym kierunku. Już wydawalo się , że będzie lipa, ponieważ wiele było aut lokalnych i sporo taksowek , których kierowcy nie odpuszczali,dopóki nie zapewnialiśmy ich kilkakrotnie,że nie chcemy z nimi jechać. Dodatkowo podjechał bus do Pattaya i zaoferowal podwózkę za 300 Baht, czyli ok 30zł… Nie dopytaliśmy się nawet, czy za dwie osoby czy za jedną, nie interesowało nas to – jedziemy stopem i basta… Są tanie sposoby, żeby dostać się z Bangkoku do Pattaya – słyszeliśmy o busach, które jeżdzą za 50-100 bacht za os. – czyli 5-10 zl… nie w tym jednak tkwi przyjemnosc 😀
Chwilę póżniej poznaliśmy dwie wesołe tajki, które zgodziły się nas zabrać ,najpierw musielismy jednak na chwilę wrócić z nimi do Bangkoku, ponieważ mialy kilka spotkań w sprawie pracy… Luuzik mamy czas i to jest piękne…
Do tego w mojej podróży zmierzam – żeby miec czas, albo po prostu o nim nie mysleć –tylko wtedy można naprawdę cieszyć się przygodą…
Szczęśliwi dojechaliśmy wieczorkiem już po zmroku na pełną pięknych palm plażę w Pattaya. W brzuchach nie burczalo, bo dostaliśmy po gorącym ciastku o smaku kukurydzianym – polecam.
Dwie noce spędziłem na plaży, na którą w nocy schodziło się sporo rybaków i niestety trochę hałasowali. Któregoś razu przebudzilo mnie uderzenie czymś w kamień, naprawdę blisko mojego namiotu… wyjrzałem zaspany , trzymając w razie czego kosę w ręku… patrzę – a tu dwóch rybaków siedzi pół metra od mojego namiotu i dobija ryby na kamieniu… ehhh… niezbyt sie wyspałem, ale za to jaki piękny widok rano !
Ciepła woda zatoki Tajskiej, do której wskakiwałem zaraz po przebudzeniu – magia…
Jeśli miałbym opisać samo miasto Pattaya – uważam je za 100 procentowy kurort dla rosyjskich turystów. Sami słowianie, cały dzień opalali sie na plaży, zajadali szaszłyczki, kurczaki, krewetki i inne duperele, które wciskali im tajscy sprzedawcy. Wyglądali co najmniej śmiesznie – opatuleni jak na minusowe temperatury, w skarpetkach, rękawiczkach i kapeluszach, przypominali postaci z gwiezdnych wojen…widać bylo tylko oczy.
Nocą można przejść się po slynnej Walking Street – czyli ulicy która rządzi się swoimi prawami, a raczej jednym prawem– IMPREZA – tysiące klubow, gogo, z walkami Muay Thai, karaoke i mnóstwo innych rozrywek.
Wspięliśmy się też na punkt widokowy, z którego rozpościerał się przepiękny widok na calą zatokę… setki statków I motorówek, kolorowe plaże, wielka wieża, na którą można było dostać się kolejką.
Po drodze natknąlem sie na super rzecz- a mianowicie silownię z ringiem do walk muay thai i trenowania innych sztuk walki. Cała siłownia na swieżym powietrzu i jak głosił wielki napis na ścianie budynku – “ Skonstruowana przez ludzi dla ludzi – trenujcie , dbajcie ! “
Kilka wycisnięć sztangi, która zamiast obciążen żeliwnych miała betonowe kloce… I wcale gorzej się nie trenowało 😛
Po dwóch dniach w Pattaya postanowiliśmy przepłynąć promem na wyspę Ko Lahrn.
Prom odpływa średnio co 1-2 godziny od 7:30 do 19:00 Bilet w jedną stronę śmieszne pieniądze, bo 30 baht czyli 3 zł. Płynęliśmy oczywiscie z rosyjskimi turystami, ale i wieloma lokalsami, którzy przewożą pomiedzy wyspą a stałym lądem żywnosc i inne produkty.
Wyspa przywitała nas widokiem kolorowych domków u wybrzeża , stojacych na palach w wodzie. Sprawdziliśmy na mapie pierwszą, najbliższą plażę, na której można by się przekimać. Słońce powoli zachodziło, więc kupiliśmy w przyportowym miasteczku Baan paczki ciasteczek za 1 zl , wodę oraz puszkę jakiejś ryby w sosie… piszę jakiejś, bo po obrazku nie rozpoznałem, a tajskiego alfabetu jeszcze nie rozgryzłem…
Przed zmrokiem dotarliśmy do Tawaen Beach – 35 minut drogi z buta – oczywiście lokalsi namawiai nas do wypożyczenia skutera za 30 zl dziennie… My już jednak swoje na skuterze na Sri Lance przeżylismy, więc podziękowaliśmy, haha
Tawaen Beach była już zupełnie pusta, leżaki jednak stały i śmialo mogliśmy sobie na nich usiąść i podziwiać czerwone wieczorne niebo. Rozbiliśmy namioty na samym środku plaży, nie myśląc nawet, czy ktoś nam zwróci uwage – czuliśmy sie bezpiecznie.
Zasypiałem zastanawiając się nad kwestią, jak obronić się w pojedynkę przed piętnastoma psami. Tak- dobrze czytacie – podczas kiedy szukaliśmy miejsca na plaży, żeby się rozbić, nagle nie wiadomo skąd wybiegło kilkanaście psów i jak banda łysego zaatakowaly mnie i okrążyły. Na nic zdały sie krzyki i wymachiwanie kijkiem od go pro.
Oblężenie trwało chyba niewiele ponad minutę, całe szczęście dzięki interwencji pewnego meżczyzny, wszystkie psiska sie rozbiegły i dały mi spokój… Dobrze, że kiedyś trochę potrenowalem sporty walki i chyba po powrocie do nich wrócę haha…
Jak się potem okazało , na całej wyspie można spotkać takie „bandy” , grupy psów, które pilnują swoich rewirów…
Nawet plaże są podzielone na dystrykty, konsekwetnie bronione przez zwierzaki – istny underground…
Od tamtego zdarzenia, kiedy rozbijaliśmy się na kolejnych plażach, dawaliśmy pieskom po ciasteczku- byliśmyu nich gośćmi haha…
Dzięki temu mogliśmy liczyć na ich eskortę i czuć sie bezpieczniej… serio nie gadam głupot.
Jeżeli mam zrobić rangking plaż, to samą wyspę polecam gorąco, także ze względu na fakt, że można ją spokojnie obejść na piechotę – maks 40 minut z jednego końca na drugi…
Plaża TAWAEN – zatłoczona , tysiące turystów, głównie chińczycy, woda pełna śmieci, nie polecam – można przejechać się skuterem wodnym albo Banana Boat , ale najpierw trzeba przecisnąć się przez tych wszystkich tusytów.
TIEN BEACH – najlepsza, na której byłem – prowadzi do niej most , po jego przejściu czeka na nas mięciutki, gorący piasek, spokojniejsza atmosfera, dużo palm dajacych cień, hamaki i przede wszystkim czyściutka, cieplutka woda, z której nie chciało się wychodzić – istny raj na ziemi !
SAMAE BEACH – plaża skierowana na zachód – można podziwiać jak słońce tonie w wodach zatoki tajskiej i obserwować ogromne statki, przepływające kilka kilometrów od wybrzeża, płynące w stronę Bangkoku i Singapuru… Rano pustki, bardzo lokalna atmosfera, domki lokalsów tuż za plażą. Turyści schodzą się dopiero o 12-13… Woda mniej przezroczysta niż na Tien Beach
NUAL BEACH – I tutaj byla największa przygoda — rozbiliśmy namioty i po tradycyjnych ciasteczkach i rybie w puszce około 20 położyliśmy sie w kimę… nagle usłyszelismy kilka metrów od namiotu dzwonek telefonu… dodam, że poza nami na plaży nikogo nie bylo… Wyjrzeliśmy z namiotu i szukaliśmy wzrokiem sprawcy naszego przebudzenia… pusto… nikogo nie było… Kładziemy się i tym razem słyszymy kroki – znowu ta sama akcja – wyglądamy i nikogo nie ma… Stanąłem więc przed namiotem i zacząłem obserwować, w pewnym momencie pod nasze „obozowisko” podjechał wielki traktor, wysiadł z niego człowiek i powiedział, że musimy natychmiast stąd iść. Wyjął telefon, zadzwonił, przekazał nam rozmowę i jakaś kobieta krzyczała , że musimy natychmiast opuścić to miejsce, bo możemy zginąć. Po chwili wokół naszych namiotów pojawiło się kilkanascie osób i policjant.
Powiedzieli nam, że jest to bardzo niebezpiecznie miejsce, ponieważ kiedyś zginęli tu turyści. Jak się okazało, byli to mieszkańcy Kambodży. Co było robić. Ci co mniej wiedzą spokojniej śpią, spakowaliśmy manatki i dwóch lokalsów wywiozło nas z powrotem do miasta portowego …
No i co robic? Gdzie spac??
W Światyni buddyjskiej!!! Tak, to był strzał w dziesiątkę !
Bezpiecznie, bezproblemowo, znalezliśmy schron i spaliśmy w towarzystwie Buddy,oczywiście za wcześniejszym przyzwoleniem mnicha. Na posadzce rozłożyliśmy karimaty i przebudziliśmy sie tylko raz o 4 rano, kiedy wokól świątyni chodzili mnisi i medytowali wypowiadajac niezrozumiałe dla nas sekwencje słów.
Rano dostaliśmy od tego samego mnicha sznureczek , który ma nas chronić przed złą energią… do kolekcji – jeden ze Sri Lanki już mamy…i najwidoczniej działa.
Wróciliśmy promem do Pattaya o 9 rano , 10 km przeszlismy pieszo na wylotówkę, żeby po niedługim czasie złapać stopa z powrotem do Bangkoku! Następne dni bedą kluczowe – trzeba wyrobić wizy !!! CHINY I MYANMAR! 😀 trzymajcie kciuki

Skomentuj