#36 Myanmar

Siemanko !

Jak czytaliście w poprzednich postach, zacumowalem na kilka dni w małym miasteczku Kalaw, skąd postanowilem ogarnąć kilka wypadzików po okolicy. Góry to coś co lubię, także zaliczyłem 25 km “spacerku” razem z poznanym podczas wyprawy nad jezioro brytyjczykiem, którego zainspirowało podróżowanie autostopem i zaplanował swoją dalszą podróż właśnie w tym stylu 😀
Calą trasę, którą przeszliśmy, rozkminialiśmy na spontanie, kilka razy błądząc i przedzierając się przez chaszcze na zboczach gór… Widoki kozackie, zapierające dech w piersiach krajobrazy, a w kilku momentach lasy sosnowe i czulem sie jak w Polsce…. Brakowalo tylko j babiny z oscypkami J

Po drodze spotkaliśmy grupę turystów, którzy wykupili jedną z popularnych wypraw trekkingowych na 2 dni z Kalaw nad jezioro Inle… Ja wolałem “zrobic nogi” na własną rękę (jakby to nie brzmialo xD) i odkrywać małe miasteczka, przygladać się życiu mieszkańców, którzy egzystują w warunkach, o jakich my w naszej rzeczywistości byśmy nawet nie pomyśleli…
Szczególnie zaskakuje determinacja na twarzach ludzi, którzy pracują przy budowie dróg, a mega wrażenie robią młode dzieciaki, targające ciężkie kamienie, pomagajac rodzicom, bądz dokladajac po prostu swoją cegielkę do rozwoju kraju… 😛
Wielki ukłon i szacun…
Po “sielance” w górach czas bylo zejść niżej. Kupiłem lokalną zieloną herbatkę i wyruszyłem w stronę jedynej krętej drogi, która prowadzila w dół w stronę terenów nizinnych…
Przy drodze pełno straganów, można kupić m.in miód, ryż, herbatę, kawałki drzewa Thanaka ( o którym pisałem w poprzednich postach) oraz wiele wiele owoców i warzyw… Nie brakuje również lokalnych naleweczek, win, whiskey i rumu. Ten ostatni przetestowali moi znajomi z Rosji dzień wczesniej i stwierdzili, że ten za którego zapłacili 1 dolca za 330 ml. … no wiecie, „dupy nie urywa” haha.

Celem na ten dzień było dojechanie w okolice stolicy Mjanmy, czyli Naypidaw. Nie cieszyłem się zbytnio tym dużym miastem, a z relacji innych autostopowiczów i zdjęć jakie obejrzałem, najbardziej śmieszyły super szerokie ulice, dużo przestrzeni, a ludzi tyle co na meczu Legia-Real w Warszawie…
Na stopa jak zwykle długo nie musialem czekać – zabrałem się ciezarówką wypelnioną po brzegi warzywami, które ojciec z synem jechali opchnąc w okolicach stolicy…
Jak z wiekszością mieszkańców tego kraju, po angielsku porozmawiać zbytnio nie moglem, mimo ze chłopak studiował. Niestety poziom edukacji mają dość słaby. Podobno bardzo łatwo „dostać papiery”, które i tak potem nie mają potem wielkiego znaczenia.
Nie zmieniło to jednak faktu, że po drodze dwa razy zostałem zaproszony na jedzenie… ryżu oczywiście. Za każdym razem, kiedy zatrzymywaliśmy się w przydrożnej knajpie, spotykałem się z tysiącami zaciekawionych spojrzeń i uśmiechów, na które przyzwyczaiłem się już odpowiadać, niezależnie od tego czy byłem zmęczony, czy nie 😀
W jednej z takich knajp poznałem kierowców, którzy jechali bezpośrednio do stolicy, tak więc zabrałem szybko plecak i z jednego pojazdu przepakowałem się na drugi.
Do Naypidaw dojechałem ok. 16… miałem więc czas, żeby znalezć miejsce na spanie…
Rozpocząłem wędrówkę w poszukiwaniu świątyni. Znajdowałem się na obrzeżach, tak więc byłem w 100% pewien, że policja nie będzie robić problemów…
Z pomocą aplikacji Maps Me,na której miałem załadowaną mapę okolicy, udało mi się znależć świątynię. Zanim jednak tam doszedlem, musiałem przedostać się przez naprawdę biedną dzielnicę. Serducho aż się ściskało, widząc w jakim brudzie i ciężkich warunkach mieszkaja ludzie i jakie warunki do rozwoju maja młode dzieciaki. Mimo tego na piaskowym boisku piłkarskim pełno było młodych chłopaczków,cieszyli się chwilą, skoncentrowani na grze… Oczywiście moja osoba przyciągała szczególną uwagą i miałem wrażenie, że wiedzą już o mnie wszyscy w okolicy…Mówiąc szczerze, raczej nie wtapiałem sie w tłum xD
W głębi duszy obiecałem sobie, że jeśli tylko będę miał kiedyś mozliwość i szanse sfinansowania budowy boiska pilkarskiego dla tych dzieci i chociazby podstawowego sprzętu…zrobie to!.
Kiedy dotarłem do świątyni, tradycyjnie przywitałem mnichów trzema ukłonami.
Nie przypadkowo, ponieważ pierwszy jest pozdrowieniem mnicha, drugi Buddy, a trzeci jego nauk. Jest to pewnego rodzaju okazanie szacunku.

Dosiadłem się do stolika, poczęstowałem mnichów kupioną rano herbatą i zacząłem swoje tradycyjne pokazywanie zdjęć I tłumaczenie językiem migowym, ze bardzo bym chciał spędzić noc w ich świątyni.
Chwilę pózniej rozkładałem materac. Dostałem też siatkę pełną słodkich bułeczek i popularnych saszetek TeaMix, czyli swego rodzaju herbaty instant, która smakuje jak herbata z mlekiem I cukrem.

Na szczęście dla mnie przyszła również dziewczyna, która mówiła po angielsku i dzięk i niej dowiedziałem się kilku rzeczy o miejscowej ludności.
Kilkanascie razy informowała mnie, że wszyscy bardzo chcą dać mi coś od siebie, jedzenie, picie , cokolwiek. Podziękowalem, ponieważ byłem im naprawdę wdzięczny za ten maly kawalek ziemi, na którym mogłem spać. Głodny też nie byłem, picie dostałem.
Podczas rozmowy z jedyną osobą z najbliższej okolicy,która znała jęz angielski, towarzyszylo nam kilkanaście osób, które dosłownie przebijały mnie wzrokiem na wylot…
Trochę krępujące, ale da się przyzwyczaić. Trzeba zrozumieć tych ludzi,jest to dla nich pewnego rodzaju niespotykane wydarzenie , zobaczyć europejczyka w tym miejscu.
Zostałem zaprowadzony również do tzw. “mistrza”, mnicha który niestety był zbyt słaby, aby do mnie przyjść, ponieważ swieżo po powrocie ze szpitala, lecz był naprawdę szanowaną osobą i ewidentnie posiadał ogromny autorytet wsród lokalnych.
Pozytywny człowiek, który mimo osłabienia – (uwierzcie był chudy jak szkielet, widać było wszystkie kości) uśmiechnął się i przyjął mnie z otwartymi ramionami.
Cały czar prysł, kiedy w drzwiach pojawił się grubaśny wąsacz, który ewidentnie wyglądał na jakiegoś urzędasa. Powiedział, że musimy pojechać do siedziby policji od spraw imigracji, ponieważ doszłydo niego słuchy, że jakiś „białas” szwęda się po okolicy… Tak myslalem. Wywołałem spore zainteresowanie, więc niestety musiałem pojechać z moją tłumaczką na spotkanie z policją.
Zrobili zdjęcia mojego paszportu, spisali dane i stwierdzili, że musze iść do hotelu. Powiedzieli, że prawo w Myanmar bla bla bla… znam już te historie… turyści nie mogą być goszczeni przez mieszkanców Mjanmy… bzdura.
Wszystko rozchodziło się o to, że znajdowaliśmy się w obrębie strefy dzialań policji stołecznej, gdzie reguły są bardziej zaostrzone. Dupna sytuacja, ponieważ było już ciemno.
Po powrocie mnisi byli bardzo sfrustrowani I przepraszali mnie w nieskonczoność. Ja troche bez humoru podziękowałem za wszystko i oddaliłem próbując wydostać się z ciemnych uliczek tej biednej dzielnicy, jak najdalej poza miasto. Po drodze humor mi się poprawił. Dwa razy podwieziono mnie skuterem kilka kilometrow dalej, tak, żeby jak najdalej wydostać się z Naypidaw… Szedłem wylotówką, szukając miejsca na rozbicie namiotu. Po drodze mijałem Mazdy,czyli szkoły buddyjskie , w każdej kolejnej odmawiano mi noclegu…
Co za wieczór… przeszedłem jeszcze kilka kilometrów I zdesperowany, wlazłem do rowu przy glównej ulicy. Rozłożyłem namiot za drzewem i stałem się praktycznie niewidoczny…
Jak to mówią… najciemniej pod latarnią.

To byla ciążka noc. Trochę wykończony wstałem rano z bólem pleców ,ale kilka wymachów i wszystko znowu działało.
Zwinąłem się o 5:30 , bylo jeszcze ciemno. Postawiłem sobie jasno za cel, że już nigdy więcej nie będę szukał noclegu w dużych miastach miastach…
Po ciężkiejj nocy dopisało mi szczęście, łatwo łapałem kolejne stopy… Większość dnia spędziłem z kierowcą ciężarówki, który zatrzymywał się praktycznie co pół godziny… Nie liczyłem ile razy , ale za każdym razem coś jedliśmy, albo piliśmy kawę… sorry, ja piłem kawę, a on whiskey… no taki wesoooooły kierowca 😀
Jechał do Yangonu, czyli mojego ostatecznego celu, skąd mialem wylot za 2 dni do Wietnamu. Tak. Zmuszony byłem kupić bilet samolotowy na tanie linie Viet Jet. Wszystko przez moje niedoczytanie prawa migracyjnego Tajlandii… Do byłego Syjonu wjechać można tylko 2 razy w roku drogą lądową. Ja niestety swoją „działkę” już wykorzystałem i zmuszony byłem zrezygnować z wizyty w Laosie I bezposrednio przelecieć do Wietnamu, skąd będę już dalej jechał stopem w stronę Chin.

Ucząc się na błędach, po całym dniu podróży, kiedy tylko zaczęło się ściemniać, poprosiłem kierowcę tira, żeby wysadził mnie gdzieś na wsi.
Wokoło było dużo pól I terenów, gdzie spokojnie mogłem w razie potrzeby rozłozyć namiocik. Udało mi się jednak znależć małą lokalną Mazdę, gdzie bez zbędnych pytań zaakceptowano mnie i spokojnie spędziłem noc w światyni w tradycyjnym towarzystwie Buddy.

Cały wieczór spędziłem na rozmowie z młodymi chłopakami i mnichami, podczas której wymienialiśmy się informacjami. Przez dobrą godzinę grałem w piłkę z najmłodszymi, a kolejnego dnia zostałem zaproszony do szkoły, gdzie zobaczyłem jak uczą się młode dzieciaki i jak wygląda wszystko od zaplecza… Spędzoną tam godzinkę poświęciłem na narysowanie wielkiej mapy świata na tablicy i pokazaniu nauczycielom gdzie lezy Polska. W skrócie opowiedziałem im naszą historie i wyłożyłem trochę geografii… 😀 Pożartowaliśmy, że mógłbym zostać nauczycielem w ich szkole. To nie byłby wcale głupi pomysł…
Niestety moja tegoroczna podróż wygląda tak, że non stop przemieszczam się z miejsca na miejsce, tak więc po śniadaniu ruszyłem dalej w trasę.

Do Yangonu dojechałem z rodziną, która zaprosiła mnie na piknik do parku. Po raz ostatni miałem okazję skosztować pyszności jakie przygotowała Mjanmarska “pani domu”…
Ostatni dzień wykorzystałem na zakup pocztówek na targowisku, dokupienie herbatki , którą oddałem mnichom kilka dni temu.
Lot miałem dopiero nastepnego dnia o 19. Postanowilem „przekoczować” w centrum handlowym do wieczora i w nocy dojść na piechotę 18 km na lotnisko… Plan zrealizowałem do połowy, kiedy po 10 km zatrzymała się taksówka i zaproponowano mi, że podwiazą mnie za darmo… tak bezinteresownie… 😀
Yangon to miasto naprawde bogate, które nijak odzwierciedla codzienną rzeczywistość mieszkanców wsi i mniejszych miast w kraju…

Noc spędziłem na lotnisku,na metalowej ławce. Rano wyszedłem rozłozyć się na trawniku i ugotowałem włoską pastę ,po raz ostatni używając kuchenki gazowej. Ojjj, ale to był piękny moment… po tylu ryżowych dniach nareszcie coś, co sprawiło, ze poczułem się jak w domu…
Przed wylotem zapoznałem jeszcze taksówkarzy, którzy wprowadzili mnie do swojego undergroundowego półświatka, nakarmili i dali naładowac telefon…Czas do wylotu jakoś zleciał…
Samolot był praktycznie w połowie pusty… Podczas lotu poznałem parę z RPA, którzy są nauczycielami w Ha Noi… No to co? Czas na nowy kraj!! 😀

#autostopembezgranic

Skomentuj